Jest pięknie!
Siedzę sobie właśnie na tarasie przed domkiem, w południowej części Gran Canarii. Przed sobą mam widok na palmy, białe domki, wydmy Maspalomas i ocean. Świeci słońce, wieje lekki wietrzyk, musiałam osłonić dekolt, który za mocno mi się już opalił. Jest 24 lutego. Czasem dochodzą do mnie informacje o tym, ile stopni jest w Polsce, ale staram się je ignorować. W końcu za dwa dni sama wracam.
Rano powitałam Słońce nad oceanem, a potem przeleżałam cały dzień przy hotelowym basenie. Od czasu do czasu chłodziłam się w wodzie. Nie zrobiłam absolutnie niczego pożytecznego. Nie poczytałam książki. Nie zwiedzałam wyspy. Leżałam plackiem, odwracając się raz po raz, żeby przysmażyć się w miarę równomiernie.
Jeszcze jakieś dwa lata temu było to dla mnie nie do pomyślenia.
Aktywny wypoczynek
Kiedyś szlag mnie trafiał, kiedy miałam przeleżeć chociażby dwie godziny. Całodniowy spacer po górach? Jestem chętna. Zwiedzamy spacerując ulicami miast i miasteczek? Zawsze. Jedziemy na wycieczkę dookoła wyspy? Pierwsza wsiadam w samochód! Mogę przejechać cały dzień pociągiem, mogę spędzić noc w autobusie, ale proszę, nie każcie mi leżeć i nic nie robić. Przecież to jest zupełnie bez sensu!
Starość nie radość?
Dzisiaj mogę leżeć i nic nie robić, i zupełnie mi to nie przeszkadza. Czyżbym z wiekiem robiła się coraz bardziej leniwa? Nie muszę mieć książki czy gazety. Nie potrzebuję słuchawek i muzyki w uszach, ani nawet znajomych wokół. Siedzenie ze sobą i z własnymi myślami stało się dla mnie bardzo przyjemne. Odpoczywam. Sama czasami zastanawiam się jak to się stało i przychodzą mi do głowy przede wszystkim dwie rzeczy.
Po pierwsze : pozbyłam się podróżniczego FOMO
Jeszcze nie tak dawno, w czasie wyjazdów, miałam w głowie listę miejsc do odwiedzenia, listę potraw do spróbowania, listę rzeczy do zrobienia. Czas spędzony na nicnierobieniu był dla mnie czasem zmarnowanym. No ale jak to leżeć plackiem? Przecież za ten czas mogę zobaczyć tyle ciekawych miejsc, spróbować tylu nowych smaków, próbować, doświadczać. W danym miejscu jestem tylko określoną ilość czasu, szkoda go marnować. Tyle rzeczy do zrobienia!
Taka wyjazdowa wersja FOMO (fear of missing out). Bałam się, że coś bezpowrotnie stracę. W ten sposób, zamiast odpoczywać i cieszyć się chwilą, miałam poczucie, że powinnam dobrze zastanowić się nad tym, jak chcę spędzić wakacyjny czas. Tak, żeby go dobrze rozplanować i potem nie żałować.
Kiedyś na blogu wspominałam o tym, że zdarzyło mi się doświadczyć obawy przed długimi weekendami. Znasz to? Kiedy po ciężkich tygodniach pracy czy nauki ma przyjść wymarzone wolne (długi weekend czy święta) i planujesz sobie ile w tym czasie zrobisz? Posprzątasz cały dom, pojedziesz w góry, przeczytasz książkę, obejrzysz zaległy sezon ulubionego serialu a do tego spotkasz się z rodziną i przyjaciółmi? A potem przychodzi weekend i…. jak szybko się zaczyna, tak szybko się kończy? I ani się nie narobisz, ani nie nacieszysz, ani nie odpoczniesz?
Tak samo miałam z wyjazdami. Chciałam złapać wszystkie możliwe sroki za ogon. Być we wszystkich możliwych miejscach (najlepiej naraz), zjeść wszystkie możliwe przysmaki i wypić wszystkie najlepsze kawy w mieście. Przecież niczego nie mogę przegapić!
Nie można mieć wszystkiego
Mam wrażenie, że do najprostszych rzeczy dojrzewa się czasem najdłużej. Dlatego ja banały karmię i pielęgnuję na co dzień. I tak samo jest z moimi wakacyjnymi banałami. Zaczęło dochodzić do mnie, że nie można mieć wszystkiego. Nie zobaczę wszystkich wartych zobaczenia miejsc. Nie spróbuję wszystkich możliwych do spróbowania potraw. Nie mogę być w kilku miejscach jednocześnie. Nie objadę całej Gran Canarii wzdłuż i wszerz, jednocześnie poświęcając każdemu z miejsc należną mu uwagę. No nie da rady.
I to, możesz się śmiać i dziwić, było dla mnie jak olśnienie. Nie muszę! Nie muszę się spinać. Nie muszę się martwić, o to że coś mnie ominie. Bo… coś mnie ominie na pewno. Takie jest życie.
Za tą myślą poszła akceptacja. Wraz z akceptacją przyszedł spokój.
Lubię siebie
Druga sprawa : lubię spędzać czas ze sobą. Dobrze się czuję w swoim towarzystwie. I zazwyczaj niczego więcej mi nie trzeba.
Nie zawsze tak było. Kiedyś potrzebowałam hałasu. Musiałam mieć tło : telewizję, muzykę, pogadanki na Youtube czy podcasty. Dziś tego nie potrzebuję. Nie muszę zagłuszać niedokończonych spraw. Nie biję się z myślami. Dzielnie z nimi współpracuję. Mam czystą głowę. Jeżeli coś się dzieje staram się z tym mierzyć na bieżąco. Jeżeli na coś nie mam wpływu, to staram się o tym nie myśleć ( codzienna praktyka medytacji pomaga ).
I oczywiście nie jest tak, że nie lubię towarzystwa. Że nagle siedzę jak pustelnik w ciszy przez 24 godziny na dobę. Wręcz przeciwnie. Często otaczam się ludźmi. Lubię rozmawiać. Lubię słuchać. Często przy sprzątaniu włączam pogadanki na Youtube czy podcasty. W tle u mnie słychać muzykę. (a poza tym przecież mam dwa koty – u mnie w domu cisza i spokój zdarzają się niezwykle rzadko).
Ale kiedy przychodzi taki dzień, jak dzisiaj, to nie mam problemu z tym, żeby się wyciszyć. Mogę długie godziny spędzić sama ze sobą. W moim wewnętrznym świecie. Ciesząc się słońcem, świeżym powietrzem i tym, że mogę być sobą. To jest mój największy luksus.
I możesz sobie teraz pomyśleć : wielkie mi rzeczy, Lawyerka Ameryki nie odkryła! Przyznaję, nie odkryłam. Dlaczego o tym piszę? Powtórzę raz jeszcze : dlatego, że do najprostszych rzeczy czasami najtrudniej się dochodzi. Ja nie byłabym dzisiaj tym, kim jestem, gdybym kilku mądrych rzeczy nie usłyszała kiedyś od kogoś. Często właśnie od „kogoś z Internetu”.
Pewnie nie uwierzyłabym w to, że mogę rzucić wcześniej obraną ścieżkę i iść swoją drogą. Nie czułabym się dobrze ze sobą i… nie mogłabym teraz siedzieć wyluzowana na wakacjach i myśleć o tym, że nic nie muszę, dużo mogę.
Dlatego jeżeli komuś mogę pomóc, jako że sama dla niektórych jestem teraz człowiekiem z Internetu, to chętnie to zrobię. Może spłacę w ten sposób chociaż trochę mój internetowy dług wdzięczności.
Pozdrawiam serdecznie z Gran Canarii.
Fajny post, w dużej części o mnie. Też sporo czasu zajęło mi przerzucenie się na slow life, autentyczne delektowanie się chwilą, odpuszczanie, porzucenie pracoholizmu, nie przejmowanie się opiniami innych, nauka codzienności w zgodzie z samą sobą itp. Na szczęście przyswoiłam sobie głęboko podstawy takiego stylu życia i za nic w świecie nie zamieniłabym go na inny. Życie cieszy wtedy człowieka na maksa. Miłego wypoczynku.
Dziękuję! Coraz częściej okazuje się, że odpuszczenie, wrzucenie na luz i cieszenie się chwilą jest jeszcze trudniejsze niż praca na wysokich obrotach! Ale fajnie, że coraz częściej zwracamy uwagę na tu i teraz
Jeszcze kilka lat temu każdy wyjazd wiązał się z przygotowaniem planu. Jednak zostawiłam to daleko za sobą. Na początku lutego byłam na tygodniowym urlopie, gdzie przede wszystkim odpoczęłam i dużo spacerowałam. Urlop z planem pod ręką kojarzy mi się już teraz tylko z ciągłą bieganiną i dążeniem za „czymś”. Jak się okazuje – sztuką jest nauczyć się odpoczywać :).
Dokładnie! Chyba najgorsze co można sobie zafundować, to urlop bardziej stresujący, niż niejeden dzień w pracy!
Ja nadal tak mam, że nie umiem wysiedzieć więcej niż 10 minut, ale mnie to akurat nie męczy. Nie wiem, może przyjdzie taki czas, ale póki co, mam właśnie tak, że chcę jak najwięcej przeżyć, zobaczyć, zwiedzić 🙂
Grunt, żeby znaleźć to, co nam najbardziej odpowiada 🙂